Śmierć jest karą za grzech przewidzianą przez Boga w Edenie i stanowi wspólny los wszystkich ludzi. Nawet najwięksi niewierzący nie uciekną przed rzeczywistością śmierci. Wszyscy musimy umrzeć, wiemy o tym, lecz rzadko spotykamy ludzi,
którzy naprawdę tym się przejmują, będąc nawet w podeszłym wieku.
Ja sam jestem stary, skończyłem 76 lat i wiem, że jestem bliski śmierci, ale jej w sobie nie czuję. Czuję życie, nawet jeśli z powodu wieku zdaję sobie sprawę, że nie mam siły do wykonywania pewnych czynności. Przyczyna tego wewnętrznego zjawiska znajduje się w duszy i jej nieśmiertelności. Posiadamy bowiem duszę, która jest nieśmiertelna, a jako taka pozostaje zawsze młoda.
Być może zauważyliście wrażenie podwójnej fizjonomii – kiedy myślimy o sobie od wewnątrz, mamy wrażenie posiadania twarzy i ciała znacznie różniących się od tego, jak wyglądają z powodu starości. Gdy oglądamy się w lustrze albo na fotografii, czeka nas niemiła niespodzianka, ponieważ dostrzegamy wyniszczenie i nieubłaganą degradację ciała. Ten wygląd znacznie różni się od tego, co odczuwamy wewnątrz. Również to zjawisko stanowi potwierdzenie istnienia nieśmiertelnej duszy.
Kiedy golę sobie brodę albo obcinam włosy, zawsze samodzielnie maszynką, i muszę przejrzeć się w lustrze, mam zwykle taką odruchową reakcję: „O mamo! Ale jestem brzydki!”. I bardzo mnie dziwi, że ludzie tak licznie mnie otaczają, okazując tyle
życzliwości, choć nie jestem w żaden sposób atrakcyjny, czuję się wręcz odpychający. Ludzie patrzą w moją duszę, słuchają Słowa Bożego, które wypływa z duszy oświeconej Łaską Bożą, czują żar tej miłości, która wynika z obecności Jezusa w duszy i rozlewa
się w słodyczy współczucia dla cierpiących, promieniu dobroci w całości pochodzącym od Jezusa obecnego w duszy. Stąd jest logiczne, że ludzie nie patrzą na brzydotę ciała.
Zauważyłem, że dzieci, a nawet małe szkraby, jak tylko staną się bardziej rozumne, przybiegają do mnie albo patrzą na mnie z uśmiechem, czekając na błogosławieństwo. Przerywają swoje zabawy, przestają się spierać i przychodzą ucałować mi dłoń.
Dzieciątka, które jeszcze noszą pieluszki, albo zupełne maleństwa obawiają się mojego widoku i chowają w ramionach mamy. Nie mając jeszcze rozwiniętego rozumu ani możliwości odczuwania wpływu Łaski Bożej i obecności Jezusa, dostrzegają jedynie fizyczność i odczuwają strach. Nie zdarzało się to wcześniej, kiedy byłem młody, ponieważ ciało nie było zniszczone i prezentowało się w harmonii młodości, przypominając im tych, którzy je otaczali – tatę, mamę, wujków, krewnych itd.
Ciało to narzędzie duszy, jak narzędzia pracy w poruszających nimi rękach i kierującej czynnością duszy. Kiedy narzędzie jest zniszczone, pogarsza się jego funkcjonowanie i trzeba je naprawić. Kiedy już nie działa, zostaje wyrzucone. Wy, na przykład, piszecie stalówką przymocowaną do pióra. Jeśli stalówka jest dobra, a rączka stabilnie ją podtrzymuje, piszecie z łatwością. Jeśli stalówka się zestarzeje albo zacznie gorzej pisać, próbujecie ją naprawić, zbliżając rozdzielone ostrze, które już nie pisze, i możecie jeszcze trochę wytrzymać, nie bez pewnej niewygody, ponieważ stalówka albo zahacza o papier, albo niedokładnie nabiera atrament. Kiedy wreszcie, przy kolejnej próbie naprawy, łamie się, wtedy wyrzucacie ją do śmieci, gdzie rdzewieje. Mogłaby znowu stać się stalówką, gdyby przetopić ją w masie stali, która roztapia się w piecu, a to byłoby jak zmartwychwstanie ze śmierci.
Ten przykład pokazuje, czym jest nasza naturalna śmierć – ciało, narzędzie duszy, niszczeje, zaczyna być nieprzydatne. Próbuje się je leczyć i wciąż może jeszcze służyć, ale mniej efektywnie niż wcześniej. Proces niszczenia postępuje dalej, aż do stopniowego rozpadu narządów, aż wreszcie, gdy już nie może być narzędziem duszy, zostaje przez nią opuszczone i nadchodzi śmierć. Zmartwychwstanie ciała nastanie wtedy – taka jest nasza wiara i nadzieja – gdy Boska Moc ożywi nawet jego najmniejszą cząstkę, z której ciało się odrodzi, niczym z ziarna obumarłej rośliny.
Wysiłki podejmowane przez lekarzy i medycynę, aby uniknąć śmierci, często ją przyspieszają, tak jak próby naprawienia stalówki zazwyczaj ją łamią. Ciało coraz słabiej reaguje na działanie duszy. Umiera już po trochu, wraz z obumieraniem narządów wewnętrznych. Serce zaczyna niedomagać, zmienia się krążenie, oddech staje się ciężki i płytki, ponieważ płucom brakuje siły, przez co w organizmie gromadzi się dwutlenek węgla, następuje kryzys, przybywa śmierć, nieubłagana śmierć. A co robi dusza?
Ponieważ ona w pełni kształtuje całe ciało i każdą część ciała, cała pozostaje w ciele i z ciałem, dopóki istnieje choć jedna żywa komórka, to znaczy wciąż zdolna do bycia ożywianą przez duszę. Potem również ta komórka staje się niepotrzebna i razem z ciałem zbliża się do rozkładu – wówczas dusza odrywa się od ciała.
Pojedyncze bóle cierpiącego ciała są wywoływane nie tylko wrażliwością organów, przekazujących za pomocą nerwów impuls do mózgu, a przez mózg do ożywiającej go duszy, lecz również brakiem aktywności duszy, kiedy nie może w pełni oddziaływać na narządy ciała. Te bóle są niczym stopniowe umieranie, które może zaczynać się bólem, a kończyć konwulsjami, jak na przykład przy wyrywaniu zęba z próchnicą. Śmierć zatem jest bólem totalnym, a oderwanie się duszy od ciała straszliwą katuszą, łagodzoną jedynie przez agonię.
Wygląda to na paradoks, lecz tylko pozornie. Wskutek płytkiego oddechu w płucach, a więc w ciele, zostaje zgromadzony dwutlenek węgla, który pełni funkcję znieczulającą, przez co ból wydaje się mniejszy. Dlatego wykonywanie osobie będącej w agonii zastrzyków pobudzających, np. z eteru czy kamfory, jest błędem, który może spowodować u umierającego straszliwe cierpienie z powodu przywrócenia pełnej wrażliwości, co mogłoby doprowadzić umierającego do rozpaczy.
Dodaj komentarz