Był upalny dzień w San Giovanni Rotondo. Kobieta w ciemnej chuście klęczała na zimnych kamieniach kościoła, ściskając w dłoni różaniec. Jej serce było ciężkie jak kamień — od miesięcy prosiła Boga o pomoc, a milczenie niebios zdawało się ją przygniatać.
Kiedy wreszcie przyszła jej kolej, stanęła przed ojcem Pio. Spowiadała się cicho, z trudem powstrzymując łzy. Kiedy skończyła, uniosła wzrok i wyszeptała:
— Ojcze, co mam robić? Już nie mam siły…
Ojciec Pio przez chwilę patrzył na nią w milczeniu. W jego spojrzeniu nie było surowości — tylko przenikliwa, niemal nadludzka łagodność. W końcu odparł:
— Czemu przychodzisz do mnie, córko? Masz świętego w Neapolu. Idź do księdza Dolindo.
Kobieta zamrugała zaskoczona.
— Do… kogo, ojcze?
— Do księdza Dolindo Ruotolo — odparł spokojnie. — On ma słowa, które cię uleczą.
Nie wiedziała, kim jest ten kapłan, ale ufność, z jaką mówił ojciec Pio, nie pozwoliła jej wątpić. Spakowała więc kilka rzeczy i po kilku dniach podróży dotarła do Neapolu — gwarnego, pachnącego morzem i kurzem miasta.
Znalazła małą kapliczkę, a w niej chudego, starszego księdza w zniszczonej sutannie, który klęczał przed tabernakulum. To był ksiądz Dolindo. Gdy podeszła i opowiedziała mu o słowach ojca Pio, uśmiechnął się łagodnie.
— Ach… ojciec Pio — powiedział z czułością, jakby wspominał dawnego przyjaciela. — On i ja jesteśmy braćmi. Widzimy się w Duchu.
Kobieta poczuła, jak spokój wlewa się do jej serca. Nie potrzebowała już cudów — wystarczyło jedno zdanie, które pachniało niebem.





Dodaj komentarz